Strona:PL Waleria Marrene Morzkowska Bożek Miljon.djvu/124

Ta strona została uwierzytelniona.

Dotąd załatwiłem rachunek z ludźmi tylko, ale jeszcze nie z sercem mojem.
Otworzyłem drzwi z dreszczem nadziei. Gdyby to była Amelja! Nie widziałem jej od owej chwili przysiąg wzajemnych; czyż ona mogła zapomnieć ich tak prędko? Ta myśl nie przeszła mi nawet przez głowę. Wierzyłem w nią. Ale czyż ona nie wiedziała co się działo w tym domu, i czyż nie powinna była ponowić ich teraz? Sądziłem ją podług siebie; ja byłbym tak uczynił.
Nadzieja była szaloną, ale jam jej czekał, jak potępiony czeka odbłysku zbawienia; sądziłem że nie potrafię nawet wyjść z tego domu, nie zobaczywszy jej jeszcze. Ale to nie była ona, tylko córeczka Ciarkowskiego, Andzia, która płacząc rzuciła się ku mnie.
— Więc pan ztąd wyjeżdżasz, panie Kiljanie — mówiła spoglądając na mnie z niedowierzaniem; powiadają wszyscy że pan jedziesz na zawsze. Czy to prawda? Dla czego pan nie zostaniesz w tym ślicznym pałacu?
— Czy cię kto tutaj przysłał Andziu? — spytałem, chcąc przerwać jej słowa, a może kryjąc przed samym sobą ostatnią nadzieję.
— O nie, ja przyszłam sama — zawołała dziewczynka; wymknęłam się od ojca, bo mnie puścić nie chciał. On chowa jakieś papiery, rachuje pieniądze, dużo bardzo pieniędzy, i cieszy się; powiada że