Strona:PL Waleria Marrene Morzkowska Bożek Miljon.djvu/127

Ta strona została uwierzytelniona.

słyszały przysięgi nasze, i czekałem opanowany niepokojem, szarpany myślą jedną. Aż w końcu ujrzałem ją zbliżającą się zwolna. Byłoto przy zapadającym zmroku, tak samo jak dnia owego. Stałem ukryty za krzewami, ona nie widziała mnie wcale; wzruszenie nad siły przykuło mnie do miejsca, odejmując mi ruch i głos. Patrzyłem na nią przyciskając rękami serce, które rwało mi się i omdlewało w piersi. Ona była ostatniem dobrem, które mi zostało z przeszłości, ostatnią nadzieją zrozpaczonego.
Piękność jej nie straciła nic przez te dnie żałosne; lica nie pobladły wcale, na czole jej nie było smutku, w oku tęsknoty żadnej; w wytwornej żałobnej szacie, w zarzuconym koronkowym burnusie na jasne sploty włosów, szła niedbale po chodnikach wysypanych żwirem, obrywając listki kwiatów roztargnioną dłonią. To nie była kochanka której szukałem, o której marzyłem; żadne cierpienie moje nie odbiło się na jej twarzy. A jednak myśl jakaś czy wspomnienie skierowało jej kroki ku tej ławce marmurowej, przy której widzieliśmy się po raz ostatni. Usiadła na niej, odrzuciła czarną koronkę z białego czoła, i wpatrzyła się w przestrzeń. Czy marzyła, czy wspominała? — nie mogłem odgadnąć z jej spojrzenia.
Niezdolny pohamować się dłużej, wyszedłem z ukrycia jak szalony; ukląkłem przy jej stopach,