Strona:PL Waleria Marrene Morzkowska Bożek Miljon.djvu/130

Ta strona została uwierzytelniona.

Spuściła zamyślone czoło, a jam patrzał na nią drżący, trwożny, zbolały, jak zranione zwierzę. W tej chwili jeszcze byłbym przebaczył jej wszystko, i wił się u jej stóp za promień nadziei, chociażby za iskrę żalu. Ale czekałem jej próżno.
— To minęło — powtórzyła tylko pogrążona w myślach — minęło niepowrotnie.
A jednak żałowała że to minęło, jak się żałuje snu pięknego: czułem to w dźwięku jej głosu.
— Ameljo — wyszeptałem — nie mów tego; ja cię tak kocham! Powiedz mi że cierpisz także; powiedz mi że los i ludzie, ale nie serce twoje, stają pomiędzy nami. Wsparty na sercu twojem, ja los i ludzi zwalczę — przysięgam ci!
I wyciągałem ku niej ramiona — miałem całe życie na ustach. Ale na te słowa, na ten ruch, który wydawał jej się zuchwalstwem, hrabianka ocknęła się jakby z marzenia.
— Zapominasz się pan — wyrzekła chłodno, zbierając w koło siebie fałdy koronkowego burnusa, i obwijając się niemi jakby chronić się chciała przed mojem plebejuszowskiem dotknięciem. — Powinieneś był zrozumieć sam, że pomiędzy nami skończyło się wszystko, i oszczędzić nam obojgu tej bezużytecznej sceny.
Miała słuszność. Mogłem wprawdzie przypomnieć jej własne przysięgi, jej pojęcia gardzące marnemi względami świata, jej mowy o wartości serc, któ-