Strona:PL Waleria Marrene Morzkowska Bożek Miljon.djvu/139

Ta strona została uwierzytelniona.

W parę tygodni później, w dworku na Marszałkowskiej ulicy, około południa, Ciarkowski zabierał się do wyjścia. Andzia z zapłakanemi oczami siedziała drżąca i zgnębiona w rogu kanapy, spoglądając na ojca trwożnym wzrokiem. Snać wydała się jej smutna tajemnica, bo ojciec mruczał jakieś niezrozumiałe wyrazy gniewu, groźby i zemsty — przez zaciśnięte zęby; a twarz jego nikczemna napiętnowana była teraz wyrazem prawdziwego bolu. Człowiek każdy, jakkolwiek zepsuty i spodlony, ma zawsze prawie na dnie serca choć jedną iskrę ludzkiego uczucia, niby zaród odkupienia. Uczucie to drzemiące bezwiednie, okoliczności na jaw wywołać mogą, i znów choćby na chwilę łotra uczynić człowiekiem.
Ciarkowski był w jednej z chwil takich; on kochał córkę po swojemu, marzył dla niej o świetnym losie... A teraz... Teraz spoglądał na nią z gniewem i żalem; szare oczy jego migały błyskawicami. Zamierzał coś, układał w myśli, a czoło jego nizkie i cofnięte bruździło się i wygładzało naprzemian. Ale nie był on z tych ludzi co czas tracą na bezużytecznych żalach. Bez jego wiedzy i woli spełniło się nieszczęście Andzi. Nieszczęście to wywróciło wszystkie jego plany przyszłości; teraz jednak należało z niego jak największe wyciągnąć korzyści. Dla tego też Ciarkowski ubrał się staranniej