Strona:PL Waleria Marrene Morzkowska Bożek Miljon.djvu/14

Ta strona została uwierzytelniona.

się z radością i uszanowaniem, i stanął przed nim jakby czekał rozkazów lub zapytań.
— Wszak mieliście tutaj izdebkę obok mojej na czwartem piętrze do najęcia? — zapytał młody człowiek oddając mu powitanie przyjaźnie.
Głos jego był stłumiony a wyraźny, znać w nim było stanowczość myśli i energję woli; brzmienie jego metaliczne wzbudzało sympatję. Słysząc go chciało się słuchać jeszcze — jakby to brzmienie samo kazało przeczuwać, że człowiek ten ma wiele do powiedzenia.
— Tak jest, panie Kiljanie — odparł zagadniony, — ale teraz izdebka ta już najęta.
— Przez kogo?
— Przez jakąś młodą panię, która teraz tylko co sprowadziła się mimo święta.
— Kiedy najęła tę izdebkę?
— Wczoraj wieczór dopiero, zapomniałem o tem panu powiedzieć. Ot widzi pan, oto otwiera sobie okno.
I wskazał na sam szczyt domu. Trzy okna zajmowały go cały; to które się w tej chwili otworzyło, wychodziło na rodzaj tarasu czy balkonu, umieszczonego wśród ostrych szczytów dachów, w załomku pomiędzy oficyną a głównym budynkiem.
Rzeczywiście młoda kobieta otworzyła to okno, i stanęła w niem na chwilę blada, zmęczona, smutna — a jednak tak piękna, iż sama jej obecność jak