Strona:PL Waleria Marrene Morzkowska Bożek Miljon.djvu/153

Ta strona została uwierzytelniona.

— No, pociesz się — wyrzekł głaszcząc jej włosy — mam dla ciebie posag; będziesz bogatą, bardzo bogatą; rozumiesz?
Ale córka nie słuchała go więcej; ukrywszy twarz w dłonie łkała gwałtownie. Pieniądz nie miał dla niej wyraźnego znaczenia;nieznała niedostatku, nie obrachowała inteligencją potęgi złota, i mówiła o niem z rodzajem konwencjonalnej pogardy, cechującej sielankowe romanse zeszłego wieku. Ciarkowski tracił głowę; żadne słowa jego trafić nie mogły do jej myśli i serca. Daremnie przedstawiał jej wszystkie korzyści jakie miał osięgnąć, opisywał rozkosze życia jakie wieść mieli, nęcił obrazami dalekiego świata. Dziewczyna odpowiadała mu tylko łkaniem. Bezładne wyrazy wyrywały się z jej ust.
— Zostaw mnie tu ojcze! chcę go widzieć przynajmniej, chcę umrzeć.
„Chcę umrzeć“ — tę myśl można było wyczytać w jej oczach osłupiałych, w jej rozpacznem milczeniu nawet. Ale Ciarkowski nie był znawcą serc ludzkich, a córkę swoją mniej jeszcze niż innych był w stanie pojąć. Andzia przy nim była sama zupełnie, bez opieki i obrony tak przeciw ułudom życia, jak i pokusom śmierci. Kierował nią dowolnie dopóki była dzieckiem, jak bierną istotą; dzisiaj nie miał na nią najmniejszego wpływu, na jej boleść nie znajdował pociechy, na jej upór lekarstwa.