Strona:PL Waleria Marrene Morzkowska Bożek Miljon.djvu/16

Ta strona została uwierzytelniona.

z pieszczonemi kształtami, z pałacem z którego przybywała.
— Boże mój! — zawołała składając ręce ze skargą boleśną: „Boże mój“, odpowiedziało jej echo tylko, rozlegające się po pustej izdebce. Pozostała tak chwilę ze spuszczoną głową, a łzy wstrzymywane gwałtem drżały na jej rzęsach, i spadały deszczem na śnieżne ręce podniesione do piersi.
Wkoło niej była cisza straszna, cisza wielkiego miasta; ruch, turkot i wrzawa daleka konała szmerem w powietrzu, rojne mrowisko ludzi przesuwało się pod jej stopami, — a wśród tego tłumu ona była samą jedną, i skonać mogła w tej izdebce z bolu, tęsknoty lub nędzy, zanimby jaka ręka ludzka dostała się do niej z pomocą. A któż mógł wiedzieć jakie bóle pozostawiła w przeszłości? jakie wspomnienia tłoczyły jej wątłe piersi, i zaludniały nieodstępnemi widmami tę samotność, w której jej młodość i piękność więdnąć miały? Któż wie, czy paląca troska o chleb powszedni, o owo niepewne jutro, nie miała stać się nieodstępną towarzyszką jej życia? Snać dotąd nie spotkała się jeszcze z nędzą. Ubranie jej i drobne rozłożone sprzęty, świadczyły o pewnym dobrobycie, o nawyknieniach wykwintnych. Jakimże sposobem rzuconą została tak sama w to wysokie i nędzne pustkowie? jaka przedwczesna burza życia oderwała ją od rodzinnego gniazda i zaniosła aż tutaj?