Strona:PL Waleria Marrene Morzkowska Bożek Miljon.djvu/18

Ta strona została uwierzytelniona.

Książki starannie oprawne ułożyła na sosnowych półkach, i ukończywszy pracę swoją, obejrzała się wkoło weselszem okiem. Słońce też wzbiło się wysoko, i przechylając ku zachodowi zajrzało do pokoiku, któremu brakło tylko kwiatów by zupełnie wyglądał świątecznie. Wsparła głowę na ręku i zaczęła myśleć nad przyszłością. Dotąd obecna chwila zajmowała ją wyłącznie; teraz spojrzała w to jutro tak twarde, tak trudne w naszem dzisiejszem społeczeństwie dla samotnej kobiety — w to jutro, które zapewne zdobyć i wywalczyć sobie miała. Ubóstwo skazywało ją na pracę — a praca kobieca to rzecz tak nieprodukcyjna, tak mozolna, tak trudna do znalezienia, a tak mało opłacana! Ona może jeszcze nie wiedziała o tem, i zapewne nigdy nie była zmuszoną sama myśleć o sobie i wystarczać sobie; bo czas upływał, długi dzień zbliżał się do końca, a ona nie pomyślała nawet o posiłku.
W sąsiedniej izdebce, oddzielonej tylko ścianą drewnianą, było cicho zupełnie. Młody nieznany jej sąsiad wyszedł z domu, lub też żadnym hałasem nie zdradzał obecności swojej. I nic nie przerywało milczenia na tem poddaszu, gdy niespodzianie zastukano do drzwi. Kobieta zatopiona w myślach nie zwróciła na to uwagi; wówczas zastukano mocniej, i głos zewnątrz ozwał się wołając.
— Panno Cecyljo! panno Cecyljo!