Strona:PL Waleria Marrene Morzkowska Bożek Miljon.djvu/191

Ta strona została uwierzytelniona.

niezdolne były do pracy. Zresztą inne rany były lekkie; głowa nie uległa wcale obrażeniu, tak że jego piękne rysy, powleczone bladością cierpienia, nie straciły nic ze swej piękności.
Doktor zapisał lekarstwa i maście, objaśnił jak postępować dalej, i odszedł zrobiwszy swoje, nie obiecując nawet nadal odwiedzin swoich. Wszakżeż niebezpieczeństwa nie było, a biedny robotnik mógł się obejść bez wyszukanych starań, za które płacić nie był w stanie.
Gdy mąż i żona zostali się sami, spojrzeli na siebie przeciągłym wzrokiem, ale wyraz ich oczów był odmienny. Ona śmiała się z za łez, szczęśliwa zapewnieniem że życiu jego nic nie zagraża; ale on pomimo cierpienia chwili, spoglądał w przyszłość z przerażeniem. Zatopiona w nim żona zapominała o strasznej potrzebie codziennego chleba, na który zapracować on nie był już w stanie. Teraz gdy zapanował tutaj największy zbytek ubogiego: choroba, zrozumiał jak ona długą i uciążliwą być mogła. Cecylja zarabiała coś ze swojej strony, ale to na dwoje wystarczyć nie mogło, — teraz tem bardziej, gdy pomnożyły się potrzeby, a pielęgnowanie chorego zabierało jej wiele czasu. Cecylja pojmowała wprawdzie wyraz jego twarzy, ale zbyt wyłącznie nim zajęta, nie była wstanie od razu podzielić jego troski. Żył, był jej wróconym — ta myśl pochłaniała wszystkie inne.