i miotały skośne połyski z pod brwi wypełzłych; były to oczy hyeny w głowie lisa.
I od podobnegoto człowieka zależał teraz los Kiljana. Spoglądał on na ten potworny żyjący hieroglif, nie mogąc go wyczytać. Uczucia Ciarkowskiego były tak zwierzęco nieloiczne, że leżały zupełnie poza promieniami pojęć Kiljana. Znając je, można było wyzyskać je, i pokierować piorunami nienawiści nagromadzonemi w piersi tego człowieka — opanować go, i stać się tym działaczem, którego mu brakło. Ale Kiljanowi nieznaną była smutna historja Andzi, nie wiedział kto był sprawcą jej śmierci. Patrzał więc na jej ojca, nie znajdując słów pociechy na boleść podobną. Jednak traf, który teraz wyraźnie wziął go w opiekę, mądrzejszym się okazał od przewidzeń ludzkich, i włożył mu w usta słowa właściwe. Jak zwykle w życiu tak i tutaj, szedł on prosto do celu swego, a droga ta okazała się tym razem lepszą niż najwięcej obmyślany wybieg.
Po krótkiej chwili, widząc że Ciarkowski więcej nie pragnął mówić o córce, przystąpił Kiljan do rzeczy, która go tu przywiodła.
— Nie wiedziałem nic o nieszczęściu jakie cię spotkało — wyrzekł łagodnie — i przyszedłem rozmówić się z tobą w bardzo ważnej sprawie.
— A to w jakiej? — spytał podejrzliwie Ciarkowski; — a co mnie teraz cudze sprawy obchodzą?
Strona:PL Waleria Marrene Morzkowska Bożek Miljon.djvu/229
Ta strona została uwierzytelniona.