Strona:PL Waleria Marrene Morzkowska Bożek Miljon.djvu/266

Ta strona została uwierzytelniona.

— Czy ojciec wie — zapytał, nie zważając wcale na przygnębioną postawę hrabiego Feliksa — że sprawa nasza w tych dniach ma być sądzoną.
— Wiem o tem — odparł głucho zagadniony.
— I cóż to będzie? co będzie? — pytał syn, przebiegając pokój gorączkowym krokiem.
Ale nie odbierając odpowiedzi, zatrzymał się nagle przed fotelem w którym hrabia siedział nieruchomy, jakby przybity gromem nieszczęścia.
— I jakąż ojciec ma nadzieję? — zapytał znowu.
— Sprawa nasza jest przegraną z góry — wyrzekł stary Horecki, ze zniechęceniem człowieka zawiedzionego w ostatnich nadziejach.
— Jakto, jakto! — wykrzyknął Wilhelm załamuąc ręce gwałtownie i do krwi gryząc wargi — czyż można mówić to tak spokojnie, tak chłodno, i nic nie przedsiębrać!
Starzec spojrzał na syna z dziwnym wyrazem. Pomimo okropności położenia, na jego cynicznej twarzy ponad rozpaczą zagórowało szyderstwo, które stało mu się drugą naturą. Ale zanim je wypowiedział, skonało mu na ustach.
— Tu niema już nic do przedsiębrania — odparł — położenie nasze jest bez ratunku.
— I ojciec oczekujesz na to co ma się spełnić, z założonemi rękami — zawołał młody człowiek z wybuchem — aż wreszcie on... Nie, nigdy!... o tem nawet pomyśleć nie mogę!