nem jej miejscu. Hrabianka siedziała zamyślona; wzrok wlepiła prosto przed siebie, ręce opuściła na kolana, a pomiędzy jej palcami spoczywały nieruchome wielkie agatowe ziarnka różańca. Snać pragnęła się modlić; ale słowa urzędowych pacierzy konały jej na ustach, a myśl nieposłuszna biegła gdzieś daleko w smutną przeszłość, czy w owe mściwe groźne jutro, które świtało dla nich wszyskich.
Wilhelm wpatrywał się w siostrę czas jakiś z nieokreślonym wyrazem gniewu i szyderstwa.
— Modlisz się Ameljo — wyrzekł w końcu — masz słuszność; proś o zgubę nieprzyjaciół naszych, bo nie długo nie będziesz miała miejsca gdziebyś nawet modlić się mogła.
Na ten niespodziany ostry głos Amelja drgnęła i podniosła głowę; ale snać miejsce w którem była, czy wspomnienia jakie ono budziło, usposabiało ją do przebaczenia — bo odparła z łagodnością niezwykłą.
— Na modlitwę tak samo jak i na grób nie wiele miejsca potrzeba; ja nie chcę zguby niczyjej.
Wilhelm spojrzał na nią krogulczym wzrokiem.
— A jednak — wyrzekł — są chwile w których zapytuję sam siebie, czy ty nie pragniesz właśnie mojej zguby, czy nie przyłożyłaś się do niej.
Amelja zniosła wzrok jego spokojnie, i odparła zwolna.
Strona:PL Waleria Marrene Morzkowska Bożek Miljon.djvu/274
Ta strona została uwierzytelniona.