Strona:PL Waleria Marrene Morzkowska Bożek Miljon.djvu/275

Ta strona została uwierzytelniona.

— Był czas gdy miałeś słuszność tak myśleć. Dawniej nienawidziłam cię; dzisiaj to minęło — ty sam cierpisz.
— Cierpię! — powtórzył z goryczą. — Ta przeklęta sprawa, która zabiła ojca naszego, teraz jak spuścizna straszna spadła na mnie.
— Dla tego też cię żałuję; ale ty dobrowolnie przyjąłeś tę spuściznę, a wiesz dobrze że majątek nasz do kogo innego należy.
— Cóż miałem uczynić? — wszakże tu chodzi o nas wszystkich, a nie o mnie tylko.
Siostra spojrzała na niego jakby zapytać chciała, odkąd troszczy się tak bardzo o drugich; ale nie wypowiedziała myśli swojej, tylko wyrzekła.
— Sprawiedliwość jest jedna.
— Oszalałaś z tą sprawiedliwością! na wiele przydadzą się te piękne teorje, gdy prowadzą nas do nędzy.
— Zasłużyliśmy na nią i znieść ją powinniśmy, skoro Kiljan znosił ją lat tyle niezasłużenie.
Słysząc wymówione nienawistne imię, Wilhelm zmarszczył brwi.
— Na honor, ja także szalonym jestem że cię słucham; szczęście że nie w twoich rękach jest kierunek sprawy naszej.
Chciał się oddalić, ale Amelja powstała i zbliżyła się do niego; a było coś tak stanowczego w jej postawie i ruchu, że zatrzymał się mimowolnie.