Strona:PL Waleria Marrene Morzkowska Bożek Miljon.djvu/277

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ale słowa te nie mogły trafić do umysłu Wilhelma zajętego wprost przeciwnemi myślami.
— Ameljo, ty tego nie możesz uczynić! — powtarzał gwałtownie; krok podobny z twojej strony byłby wyrokiem potępienia rzuconym na pamięć ojca. Bądź jak bądź, spadek po nim dźwigać musisz wraz ze mną.
Ale ten sofizmat wymierzony do miękkiego kobiecego serca, nie sprawił zamierzonego skutku; Amelja smutnie wzruszyła głową.
— Myślałam o tem — wyrzekła — ale są obowiązki zbyt jasne, by się wahać można. Jakkolwiek postępował ojciec mój, jakkolwiek brat postąpi, wiem co mi czynić wypada.
Te słowa przebrały miarę cierpliwości Wilhelma. Wypuścił ze swoich ręce siostry, jak gdyby węża trzymał w dłoniach, i odepchnąwszy ją od siebie gwałtownie, odszedł wymawiając stłumione groźby i przekleństwa.
Amelja patrzała czas jakiś za odchodzącym, i smutnie, poważnie powróciła zwolna na miejsce swoje. Straszne trwogi i przeczucia obsiadły jej blade czoło. Sama nie mając już nic do stracenia, lękała się o wszystkich których łączył z nią jeśli nie węzeł serca, to krwi i nazwiska.


∗             ∗