wiecznem wspomnieniem. Oni byli w jednej z chwil takich. Niebo i ziemia zdawały się drżeć cichym zachwytem jak ich duchy, świat zewnętrzny zlewał się z niemi w to najwyższe słowo bytu — w harmonję.
Błądzili długo wśród nadbrzeżnych piasków i rybackich dworków, wśród których tak łatwo zapomnieć że wielkie miasto wre życiem o kilkadziesiąt kroków. Ani na usta, ani nawet do myśli nie przyszedł im ten miljonowy majątek, który lada dzień miał dostać się w ich ręce. Tymczasem ściemniać się zaczęło, i od rzeki powiał wiatr chłodny.
Cecylja wzdrygnęła się mimowolnie, oglądając się po krajobrazie zasępionym zmrokiem.
— Czy zimno ci — zapytał Kiljan — otulając ją ciepłym szalem.
— O nie! — odparła — tylko świat tak zposępniał nagle, jak gdyby kir olbrzymi roztoczył się nad nim.
— To prawda — wyrzekł Kiljan — zbliżająca się ciemność zapowiada swe przybycie jakąś nieokreśloną grozą; reszta światła łamie się w fałszywe barwy, w niewyraźne kształty, mające także piękność sobie właściwą.
— Ja lubię słońce i światło Kiljanie.
Kiljan uśmiechnął się spoglądając na nią z zachwytem.
Strona:PL Waleria Marrene Morzkowska Bożek Miljon.djvu/279
Ta strona została uwierzytelniona.