Strona:PL Waleria Marrene Morzkowska Bożek Miljon.djvu/68

Ta strona została uwierzytelniona.

— Jakim cudem — pytała dziewczyna — potrafiłeś pan to uczynić? On uśmiechnął się znowu łagodnie.
— Bardzo prostym; pani byłaś samotną, opuszczoną, więc rzuconą na pastwę chciwości świata, który każdą słabość wyzyskiwać musi.
— A pan?
— Ja — odparł — potrafię zdobyć sobie życie i obronić się od świata, ludzi i nędzy; to dość dla mnie. Ale mówmy o pani. Tym sposobem — dodał wracając do poprzedniej rozmowy, jak gdyby niechętnie mówił o samym sobie, — będziesz pani mogła za tydzień lub dwa opłacić mieszkanie, a do tej pory ręczę, że nikt cię niepokoić nie będzie.
— Pan jesteś moim zbawcą! — zawołała dziewczyna z wybuchem mimowolnym.
— Nie panno Cecyljo, nie przyznaję ci wcale prawa wdzięczności. Doświadczyłem sam wiele złego, wiem jak niesprawiedliwość jest ohydną, i dla tego o ile to w siłach moich, staram się jej nie dopuszczać. Oto wszystko.
Tak wielka była prostota w tych słowach, że Cecylja umilkła; Kiljan patrzał na nią przez chwilę.
— Gdybyś potrzebowała mnie pani, to przyszlij pani Franciszka, a spełnię co zażądasz.
Widocznie nie chciał nawet narzucać jej obecności swojej; stał ciągle jakby gotów do odejścia, chociaż śpieszno mu nie było, a wejrzenia jego dojmu-