Strona:PL Waleria Marrene Morzkowska Bożek Miljon.djvu/73

Ta strona została uwierzytelniona.

bliżej, można było dostrzedz, że mieli wspólne rysy. W nim i w niej zarówno uderzał brak naturalności; oboje przybierali pewną maskę, naciągali się do pewnych form nie pasujących do ich ustroju właściwego. Pozowali jedno przed drugiem, a może i przed samemi sobą. W nim uderzała jakaś napuszoność, przesada w obejściu się, stroju i ruchach, połączona z wymuszoną swobodą, której nie czuł na prawdę; ona zaś siliła się przybrać powierzchowność i mowę sfery towarzyskiej, której widać nie znała wcale.
Oboje zdawali się wytrąceni z właściwych kolei, szukali swego środka ciężkości by stanąć na niem stosownie do dalszych planów i marzeń życia; ale jakiemi były te marzenia? odgadnąć trudno.
Twarz mężczyzny wywiędła, ospowata, biaława, odbijała rażąco od czerwonawych, siwiejących włosów, których płaskie kosmyki obejmowały jego ścieśnione czoło. Wypełzłe brwi, po nad szaremi oczami zaledwo znaczne, czyniły tę twarz przykrą bardzo, nadając jej jakieś dalekie podobieństwo z lisem, kuną, wiewiórką. Wyraz jej był podstępny a chciwy. Jakieś brudne, tajone żądze paliły się w jego wzroku przyćmionym, i mimo woli i wiedzy jego wybijały rumieńcem na twarz i żarem w źrenicy. Rzadki uśmiech jego był podstępny, nadawał ohydne piętno całej fizjonomji, szpecił jeszcze i wykrzywiał rysy ukształtowane znać wpły-