porównały się stany, a każdy jest twórcą swego losu.
Andzia słuchała go poważnie, z uśmiechem; znać słowa te odpowiadały jej myślom.
Ojciec siedział milczący czas jakiś, potem wziął czapkę leżącą w kącie, i wyszedł pogwizdując jakąś nieokreśloną nutę.
Zaledwie dziewczyna znalazła się samą, zmieniła szybko postawę i wyraz twarzy, odrzuciła książkę niecierpliwym ruchem i skoczyła do okna, które oddawna już wzrok jej nęciło. Otworzyła je ostrożnie i wyjrzała na ulicę; ale znać nie dostrzegła tego czego szukała, bo po kilku minutach powróciła na dawne miejsce, wołając „Małgorzato, Małgorzato!“
W tej chwili drzwi w głębi pokoju uchyliły się, i rozczochrana głowa starej kobiety wsunęła się niemi.
— Panienko, czy panienka sama?
— Sama — odparła ze łzami w głosie dziewczyna. A widząc że stara milczała, dodała po chwili gwałtownie. — Nie widziałaś go Małgorzato?
Stara pokiwała głową.
— Ani widać ani słychać panienko, taki już pewno nie powróci więcej.
Andzia załamała ręce.
— To być niemoże Małgorzato, nie mów tak.
Małgorzata uśmiechnęła się złośliwie.
— Panienko, tak zawsze bywa.
Strona:PL Waleria Marrene Morzkowska Bożek Miljon.djvu/75
Ta strona została uwierzytelniona.