Strona:PL Waleria Marrene Morzkowska Bożek Miljon.djvu/76

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie, nie! to obecność ojca odstraszyła go; od dni kilku jak na złość o tej godzinie nie wychodził z domu. Musiałaś nieuważać, on tutaj był pewno.
— Moje stare oczy jeszcze dobrze widzą: nie było go. Ja mówiłam zawsze że się na tem skończy.
— I cóż ja pocznę nieszczęśliwa — zawołała Andzia zalewając się łzami.
Stara patrzała na nią przez chwilę z wyrazem, w którym litość mięszała się z zawiścią. I ona także kiedyś była młodą i piękną, i ją może oszukano także; może teraz zazdrościła drugim darów życia, których uszanować nie potrafiła.
— I cóż ja pocznę — powtarzała Andzia.
— To co i każdy, panienko; zapomni się, przeboli, jak nie jedno w życiu.
Dziewczyna spuściła oczy zarumieniona.
— Ja go nie mogę zapomnieć — szepnęła — on mnie już nie może opuścić.
Małgorzata spojrzała na nią znacząco i wzruszyła ramionami; dziewczyna płakała. Los jej różnił się wiele od losu zaklętych pasterek z romansów, których tyle czytała; a młody człowiek kochany przez nią, nie przypominał niczem szlachetnych książąt co je poślubiali.
Andzia byłato zwyczajna, rozpróżnowana dziewczyna bez opieki i moralnego kierunku; znała świat jedynie z pensjonarskich marzeń, z ro-