Strona:PL Waleria Marrene Morzkowska Bożek Miljon.djvu/78

Ta strona została uwierzytelniona.

Nic jednak w postawie Kiljana nie usprawiedliwiało tego uczucia. Przeciwnie, jego bystre oko dojrzało od razu idącego naprzeciw siebie mężczyznę, i ruch jaki uczynił kryjąc się wgłąb cienia,; ale nie zważając na to zbliżył się do niego przyjaźnie.
— Jak się masz Ciarkowski — wyrzekł z pewnem odcieniem wzruszenia; cóż to, czy mnie nie poznajesz?
Przez tę krótką chwilę człowiek nazwany Ciarkowskim miał czas ochłonąć z pierwszego wrażenia, i nawzajem powitał Kiljana z tą mięszaniną przybranej swobody i czelności, która stanowiła właściwość jego, a do której teraz dołączało się jakieś uniżenie, które daremnie stłumić usiłował. Znać było, że nawykł szanować i słuchać Kiljana, i nie mógł pozbyć się tego nawyknienia.
— Rzeczywiście — odparł po chwili — trudno mi było poznać pana; niewiedziałem nawet że pan znowu jesteś w Warszawie. Sądziłem że opuściłeś ją na zawsze według życzenia hrabiego Feliksa.
— Nie — wyrzekł młody człowiek — tej myśli nie miałem nigdy; podróżowałem tylko w interesie fabryki w której pracuję. Zresztą sądzę, że nie powinienem więcej już obchodzić hrabiego Feliksa, tak samo jak i on mnie.
Mówił to naturalnie i na pozór tak spokojnie, że Ciarkowski podniósł nieznacznie wzrok na niego, jakby śledząc prawdy tych słów.