Strona:PL Waleria Marrene Morzkowska Bożek Miljon.djvu/9

Ta strona została uwierzytelniona.

W piękny letni poranek, młody człowiek przechodził zwolna przez jednę z głównych ulic Warszawy. Była to niedziela. Uboga ludność śpieszyła do kościołów lub na zamiejskie przechadzki, bogata nie pokazywała się jeszcze; powozy rzadko wstrząsały brukiem, dorożki nawet mało krążyły. Powietrze miało tę orzeźwiającą siłę, tę woń wiośnianą, która czasem o tej godzinie dolatuje nawet do wielkiego miasta. Młody człowiek oddychał pełną piersią jakby spragniony był ruchu i słońca; wpatrywał się w błękit nieba, w białe obłoczki przysłaniające go gdzie niegdzie, w tumany kurzu złote od słonecznych promieni, okiem marzącem myśliciela. Może dostrzegał w nich mirjady jestestw wzbijające się ku światłu, powołane do bytu ożywczą siłą jego; może duch jego tonął w pogodzie błękitu — bo czoło miało wyraz dziwnego spokoju.
Szedł zwolna, mało zważając na przechodzących; aż dochodząc do ozdobnego pałacu na Nowym Świecie, zatrzymał się jakby mimowolnie, jakby siłą nawyknienia, i spojrzał wkoło siebie. Pałac był nie-