Strona:PL Waleria Marrene Morzkowska Bożek Miljon.djvu/91

Ta strona została uwierzytelniona.

pasować sam z sobą, a ja pojąłem że cierpiał, i obejmując kolana jego, bo wyżej dostać nie mogłem, tuliłem się do nich z płaczem. Wówczas on przygarnął mnie do siebie silnie, namiętnie; podniosłem głowę, spojrzałem w twarz jego — był bladym bardzo.
— Matka twoja jest w niebie, Kiljanie, — rzekł głosem w którym łzy drżeć się zdawały — ty jeden zostałeś mi po niej.
Odtąd nie pytałem go już nigdy więcej. Bo chociaż dziecko, wychowany pod cieniem cierpienia rozumiałem, że są struny których nie dotyka się bezkarnie. Oto wszystko co wiem dotąd o matce mojej, oto co mi po niej zostało.
I dobył zawieszony na szyi złoty medaljon. Była w nim minjatura zatarta, wypełzła, przedstawiająca młodą kobietę piękną jak marzenie. Farby straciły świeżość barw, róże zeszły z jej ust i liców, i twarz ta podobną była do sennego widziadła. Zdawała się wizerunkiem wiotkiego ducha bez krwi, o alabastrowych rysach, a nie portretem żywej kobiety. Tylko oczy wielkie, czarne, świeciły namiętnym a słodkim blaskiem z za długich rzęs, z za ciemnych powiek, z jakimś wyrazem smutnym a głębokim, jakby przeczuwały, że tak prędko zagasnąć im przyjdzie. A wejrzenie to miało urok tak dojmujący, że można było zapatrzeć się w nie bez końca, i nie zapomnieć go nigdy. Na szafirowo