liczne; gdziekolwiek zwróciłem się, wszyscy byli mi przyjaciołmi. A jednak domowe koło najwięcej miało dla mnie uroku, bo tam była Amelja...
Kochałem ją. Niech słowo to nie przeraża cię Cecyljo; miłość ta przeszła dawno, niepowrotnie, bo ona sama ją zabiła. A dziś, gdy ją sądzę zdaleka, gdy z rozwagą człowieka wspominam namiętność dziecka, dziś ja tego uczucia nawet miłością nazwać nie śmiem. Ale wówczas miałem lat ośmnaście, serce moje rwało się do współczucia, kipiało warem żądz młodzieńczych. Amelja chociaż starsza odemnie, była piękną, zręczną, znała serca ludzkie i sposób podbijania ich; majątek ojca mego był ogromny, ona nie miała posagu... Późno bardzo grę jej zrozumiałem, w chwili nieszczęścia dopiero. Podbić mnie, było dla niej łatwą igraszką; pragnąłem kochać, i rozmarzony, upojony, poddałem jej się bez wahania, uwierzyłem jej spojrzeniom, słówkom, obietnicom.
Kochałem ją — jednak tej miłości nie wyjawiłem jeszcze ojcu, chociaż nie przyszło mi nigdy przez myśl, by on mógł się sprzeciwić zamiarom moim poślubienia Amelji. Wszakże tworzyliśmy nietylko jednę rodzinę, ale dom jeden nawet. Ulubieniec losu od kolebki, nie pojmowałem nieszczęścia, a gromu, który tak nagle we mnie uderzył, nie byłem długo w stanie zrozumieć.
Strona:PL Waleria Marrene Morzkowska Bożek Miljon.djvu/94
Ta strona została uwierzytelniona.