Strona:PL Waleria Marrene Morzkowska Bożek Miljon.djvu/95

Ta strona została uwierzytelniona.

Tu zatrzymał się, zbierając myśli czy siły na bolesne wspomnienia; ale po chwili mówił znów spokojnie.
— Było to na wiosnę. Niezwykle gorące słońce w maju dopiekało już upałem; za kilka dni, według zwyczaju, mieliśmy opuścić Warszawę, i wyjechać na wieś. Tam dopiero chciałem odkryć ojcu tajemnicę mego serca, której strzegłem dotąd z dziecinnną skrytością pierwszej miłości. Namiętność wrzała w piersi mojej, a jednak myśl sformułowania jej przed kim bądź na świecie, przejmowała mnie zimnym dreszczem. A ilekroć mówić chciałem, nie znajdywałem ni głosu ni słów, bo żadne do miary uczuć moich nagiąć się nie chciały. Milczałem więc ukrywając mój skarb serdeczny, bo zdawało mi się, że ojciec nawet mógł zranić mnie niebacznem słowem lub uśmiechem; że każda obca ręka zetrze z kwiatu mej miłości pył i wonie — i wstyd jakiś niewytłumaczony zamykał mi usta.
Powoli towarzystwo każde stało mi się uciążliwe. W chwilach, których nie mogłem spędzać z Amelją, lubiłem błąkać się bez celu, z myślą o niej tylko, bo ta nie odstępowała mnie nigdy.
Dnia jednego, po zwykłej samotnej przechadzce wieczorem, wcześniej niż zwykle wracałem do domu. Jakiś niepokój dziwny opanował mnie, bez przyczyny śpieszyłem się, i pierwszy raz w życiu trwożyłem się czegoś. Pamiętam wszystko dokładnie,