Strona:PL Waleria Marrene Morzkowska Bożek Miljon.djvu/96

Ta strona została uwierzytelniona.

jakby to wczoraj było. Powietrze było duszne i parne, niebo miało jakiś ciemny, miedziany koloryt w którym gasły łuny zachodu. Błyskawice bez grzmotu nieustannie przebiegały ciężkie chmury. Szedłem ku domowi, gdy ujrzałem powóz ojca pędzący cwałem. Zaledwie miałem czas to zauważyć, gdy jeden z naszych służących biegnąc prawie naprzeciw mnie, potrącił mnie, i nie poznawszy w mroku wieczornym, biegł dalej nie słysząc pytań moich.
Są chwile w życiu w których najmarniejsze wypadki zdają się sprzymierzać przeciwko nam. Gdyby ten człowiek wówczas był przemówił do mnie!...
Zaniepokojony wszedłem w bramę pałacu naszego. Była otwartą, szwajcar opuścił swoje stanowisko. Co to znaczyło wszystko? chciałem zapytać, kierowałem się ku gankowi — gdy nagle w jednem z okien ujrzałem białą postać wychyloną, czekającą na mnie. Zapomniałem o wszystkiem. Ona skinęła; wszedłem bocznemi drzwiami, a ona przez korytarze puste w tej chwili, powiodła mnie w głąb ogrodu.
Czy to wszystko było wypadkiem ślepego trafu? Czemuż wówczas nie spotkał nas ktokolwiek, chociażby ostatni posługacz ludnego domu!
Jam nie pamiętał na nic, trzymając rękę Amelji, zapatrzony w jej oczy, poraz pierwszy może zupełnie sam na sam z nią w tej niepewnej godzinie mroku. Poraz pierwszy słysząc jej wyraźne wyznania,