Strona:PL Waleria Marrene Morzkowska Bożek Miljon.djvu/97

Ta strona została uwierzytelniona.

wśród upajającej woni egzotycznych kwiatów rozstawionych w około, siedząc przy niej na marmurowej ławce, klęcząc u jej kolan pod blaskiem błyskawic, zapominałem że świat istnieje, że prócz nas dwojga są inni ludzie na ziemi. Ona pozbyła się ostrożności czy dumy zwykłej; była trwożna, miękka, łzawa jak nigdy. Wówczas przysięgliśmy sobie, że żadna potęga rozdzielić nas nie potrafi; przysięgliśmy żyć dla siebie, i umrzeć dla siebie, chociażby świat cały przeciwko nam powstał. A świadkami słów tych było niebo okryte złowrogiemi chmurami, prute błyskawicami, i wicher gorący jak samum pustyni. Porywał przysięgi nasze, i zdawał się nieść je gdzieś w głębie nieskończoności, czy w przepaść zapomnienia.
Tymczasem w oknach pałacu zapalały się i gasły światła, przenoszone snać bezładnie z pokoju do pokoju. Przez okna otwarte dochodziły szmery, gwary, łkania nawet. Nie zważałem; w uszach moich brzmiała tylko upajająca muzyka jej głosu, jej słów miłosnych nie mierzonych tą światową normą, która nawet bicia serca zagarnia pod władzę swoją. Widziałem tylko jej delikatne kształty, niby posąg alabastrowy ożywiony ogniem mojej piersi, niby duch siłą pragnień niebu wydarty.
Straszne były te chwile — jak gdyby los przez okrutną igraszkę chciał postawić mnie u szczytu marzeń, by potem strącić bardziej z wysoka.