Strona:PL Waleria Marrene Morzkowska Bożek Miljon.djvu/98

Ta strona została uwierzytelniona.

Niebo i burza zdawały się mi grozić, ostrzegać; jam nie zważał. A jednak serce konało mi w piersi z nadmiaru szczęścia czy z tajemniczego przeczucia, jak gdybym po za jej słowami słyszał niewyraźne jęki i głos jakiś, co mnie wołał rozpacznie. Była chwila nawet w której głos ten wydał mi się tak wyraźnym, że porwałem się z przed jej stóp. Kiljanie, — szepnęła Amelja nie puszczając rąk moich, i oglądając się trwożnie.
Ale jakby na odpowiedź, kroki jakieś dały się słyszeć w pobliżu. Zanim obejrzeć się zdołałem, ona zniknęła jakby zdmuchniona wiatru powiewem. Byłem sam, a naprzeciw mnie ukazała się idąca od pałacu poważna postać. Poznałem ją. Był to doktór, stary przyjaciel naszej rodziny. Przy migotliwem świetle błyskawic ujrzałem twarz jego pobladłą. On także zdziwił się widząc mnie tutaj, i zatrzymał się jakby niedowierzał własnym oczom.
— Co tu robisz Kiljanie — zapytał smutnie, surowo prawie — miejsce twoje jest przy konającym ojcu; chodź!
— Przy konającym ojcu! — powtórzyłem jak gromem rażony, i stałem w miejscu topiąc w nim źrenice obłąkane, bo nie zrozumiałem nawet zrazu co chciał powiedzieć.
On zbliżył się do mnie i wziął za rękę.
— Czyż nie wiesz że ojciec twój umiera? — spytał z szorstkością i niemiłosierdziem ludzi nawykłych do patrzenia na śmierć i cierpienie.