Strona:PL Waleria Marrene Morzkowska Bożek Miljon.djvu/99

Ta strona została uwierzytelniona.

Wstrząsnąłem się cały, ale oprzytomniałem nagle. Cios ten zbudził mnie z upojenia rozkoszy w którem się znajdowałem. Ale nie odpowiedziałem nic; pytanie jego nawet nie przedstawiało myśli mojej żadnego sensu wyraźnego. Mogłżem znać niebezpieczeństwo ojca i nie być przy nim?
Ale doktor nie zrozumiał milczenia mego, i pytał dalej.
— Czy sam byłeś Kiljanie?
W istocie fakt ten, żem znalazł się w głębi pałacowego ogrodu, a nie dowiedział się od nikogo o nagłej chorobie ojca, nie spotkał żadnego z szukających mnie ludzi, mógł zdawać się niemożliwym. Ileż razy w życiu przychodzi nam się przekonać, iż rzecz najmniej prawdopodobna jest właśnie rzeczywistością!
Ale teraz ja prawdy nawet powiedzieć nie mogłem bez narażania Amelji i tajemnicy naszej; zresztą nie miałem chęci ni woli próżnego usprawiedliwiania się, bo myśl o umierającym opanowała mnie samowładnie. Doktor mógł mnie potępić jako wyrodnego syna; i cóż mi to znaczyło? Ja biegłem jak szalony do pokoju ojca.
Leżał rozciągnięty na łóżku, z głową wysoko wspartą o poduszki; mrok śmierci zalegał jego szlachetne czoło, ręce obnażone były pokłute, zbroczone skrzepłemi kroplami krwi, którą na próżno puścić usiłowano. Napadem apopleksji rażony, padł