— Mamo! mamo! Państwo Saniccy jadą!
Z tym wykrzyknikiem Sewerka wpadła któregoś dnia do gabinetu matki, zajętej przeglądaniem jakichś rachunków.
— No i cóż z tego — odparła matka spokojnie, kładąc papiery do szuflady.
— Widziałam z daleka ich siwe konie i saneczki z osiełkami. Och! żeby oni pojechali gdzieindziej. Może jeszcze skręcą przy figurze.
— Cóż to za dziwactwo? — śmiejąc się, spytała pani Sławska. — Możnaby powiedzieć, że się ich boisz.
— Boję się mamo, doprawdy boję.
— Kogo? Czego?
— Boję się, żebym znowu z ich powodu jakiego głupstwa nie zrobiła — wyrzekła dziewczynka nawpół z płaczem.
— Doskonale. Więc twój rozum zależy od tego, kogo będziesz widziała. Doprawdy, taki rozum zdaje mi się bardzo podejrzany.
— Mamo! ty się śmiejesz a ja... ja wołałabym ich nie widzieć.
— Jednakże ich zobaczysz — rzekła pani Sławska powstając — bo już goście zajeżdżali przed ganek — i mam nadzieję, że znajdziesz się tak, jak na dobrą i rozsądną dziewczynkę przystoi.
— Widzisz — rzekł do niej Fredzio po pierwszych powitaniach — umyślnie przywiozłem Emilkę saneczkami, żebyś użyła spaceru. Czy nie jestem grzecznym kawalerem?
Strona:PL Waleria Marrene Morzkowska Sewerka.djvu/115
Ta strona została skorygowana.