Strona:PL Walter Scott - Czarny karzeł.djvu/109

Ta strona została przepisana.

sokich starych dębów; brzozami, jesionami, leszczyną i mnóstwem krzaków porosłego. Wierzchołki niebotycznych drzew stykały się z sobą, i młode drzewka zapełniały przestrzeń między pniami. Miejsce, na którém stali było nieco wyrąbane; kilka wielkich dębów tworzyło samorodny chłodnik, któremu obrastające do koła krzaki, jeszcze ciemniejszą i posępniejszą postać nadawały.
— Tu Izabelo! — rozpoczął Vere, częstokroć przerywaną rozmowę: — tu radbym przyjaźni postawić ołtarz!
— Przyjaźni? — zapytała Miss Vere: — a dlaczegóż na tém ponurem oddaloném miejscu?
— Że miejscowość temu pomysłowi bardzo sprzyja: — odpowiedział jéj ojciec z szyderstwem: — łatwo dowieść można. Wiem Izabelo, żeś młodą uczoną; wiesz przeto, że Rzymianie każdy przymiot, każdą moralną cnotę, nie tylko jako przedmiot czci wyobrażali, ale nadto wielbili w każdéj zmienionéj postaci, we wszystkich cieniowaniach i stopniach. Ta przyjaźń, naprzykład, któréj tu chcę stawić świątynię, nie jest przyjaźnią męzką, która fałszywości, chytrości i obłudy nienawidzi i gardzi niemi, lecz przyjaźnią kobiecą, która się nie zasadza tylko na z obopólnéj skłonności tak zwanych przyjaciółek, do zachęcenia siebie wzajem do obrotnego podejścia i błahych podstępów.
— Jakżeś przykry w poglądach mój ojcze, — odpowiedziała Miss Vere.
— Lecz prawdziwy, wierny naśladowca przyrodzenia, i mam za sobą korzyść z możności zgłębienia dwóch takich wybornych mędrków, jakiemi ty jesteś i Łucyja Iderton.
— Kiedy byłam tak nieszczęśliwą, żem cię obraziła ojcze, dobrem sumieniem oczyścić mogę kuzynkę moją z podejrzenia, że była moją poradczynią i powiernicą.
— Czy w istocie? — odpowiedział Vere, — a skądże ci się wzięły te uszczypliwe wyrazy i śmiałe odpowiedzi, ja-