Strona:PL Walter Scott - Czarny karzeł.djvu/130

Ta strona została przepisana.

— Nasz handel zrujnowany. — krzyczał stary Jan Reweastle, indyjski kontrabandzista.
— Nasze rolnictwo zniszczone, — mówił włościanin, mający kawał ziemi, który od adamowych czasów nie wydał nic prócz modrzewnicy i poziomek.
— Naszą religiję wytępiają z korzeniem, — przydał pastor biskupiéj parafii Kirkwhistle.
— Niezadługo dożyjemy czasów, w których nam nie będzie wolno ubić sarny, i pocałować dziewczyny bez upoważnienia władzy, — mówił Mareschall.
— Ani, — dodał Westburnflat, — w żadnéj ciemnéj nocy przebyć wierzchem pagórka bez poprzedniczego zezwolenia młodego Ernseliffa, lub innego sędzi pokoju. Oto dobre były czasy na pograniczu, gdy nie było ni pokoju, ni sędziów.
— Pomnijmy na obelgi doznane pod Darien i Glencoe, — mówił daléj Elisław, — bierzmy się do oręża, stawając w obronie naszych praw, dóbr, życia i dzieci!
— Pomnijcie na pierwiastkową biskupią konsekracyą, bez któréj nie ma prawego duchowieństwa! — mówił pastor.
— Pomnijcie jak angielscy korsarze tamują nasz wschodnio-indyjski handel! — zawołał Wilhelm Wilson, szyper, — który zwykł był cztery razy na rok płynąć z Cokpool do Whitehaven.
— Wspomnijcie wasze swobody, — ozwał się znów Mareschall, — który z troskliwą radością iskry przez siebie wskrzeszone zamienił w gorejące płomienie, nakształt swawolnego chłopca, który otworzywszy śluzę młyńskiéj grobli, zachwyca się wrzaskiem kół przez siebie do ruchu doprowadzonych, nie myśląc o nieszczęściu jakie może wyrządzić. — Wspomnijcie sobie wasze swobody, — mówił daléj, pamiętajcie o nowych podatkach, zrzućcie z siebie