Strona:PL Walter Scott - Czarny karzeł.djvu/181

Ta strona została przepisana.

bardzo, czy zacny Elzender nie jest już dla nas zupełnie stracony.
— Tak młodzieńcze, — odrzekł Rateliff dobywając jakiś papier i oddając go Halbertowi, już go zapewne więcéj nie zobaczycie. Ale przeczytaj ten dokument, ten cię może choć trochę pocieszy.
Było to pismo, którem Edward Manléj znaczną summę wypożyczoną Halbertowi i Gracy Armstrong, na wyłączną ich własność w darowiźnie przeznaczył.
— Cóż to za człowiek szczególny, — zawołał Halbert, tak starannie ukrywający się przed temi, którym dobrodziejstwa świadczy. Dar piękny otrzymałem, ale czyż mogę cieszyć się z niego, gdy nie wiem czy biedak jest szczęśliwy. Nie wiedziałem że człowiek jednocześnie i śmiać się i płakać może, jak właśnie ja robię w téj chwili.
— Czy jest szczęśliwym, — odrzekł Rateliff, — tego nie mogę zaręczyć, ale że raduje się twoją radością, o tém możesz być najzupełniéj przekonany, gdyż jedyną rozkoszą serca jest przekonanie, żeśmy się przyczynili do szczęścia drugich. Gdyby mój przyjaciel więcéj był rozważnym w świadczeniu dobrodziejstw, i darzył niemi tylko podobnych tobie, byłby miał większą pociechę i nagrodę z zacności swojéj duszy, niż je dotąd otrzymał. Nierozważne bowiem dary podsycając tylko chciwość i marnotrawstwo, nie przynoszą ani pożytku, ani wdzięczności nie obudzą ją. Jak siejemy, tak zbieramy.
— Prawda panie Rateliff, święta prawda, — odezwał się Halbert wzdychając, — ale zaręczyć was mogę, że o dobroci poczciwego pana Elzendera... czy tam Manleja, nigdy nie zapomnę ani ja, ani moja kochana Gracy. Zniszczony, mam nadzieję, że wkrótce przy pracy przyjdę do zamożności, co nie prędko byłoby nastąpiło, gdybym został zmuszony zbierać grosz po groszu w służbie zagranicznego