Strona:PL Walter Scott - Czarny karzeł.djvu/31

Ta strona została przepisana.

żyli, pokazał im postać człowieka, ale daleko niższego od zwyczajnego wzrostu, który powoli tu i owdzie pomiędzy masami kamieni ruszał się, nie jak ten, który się daléj posuwać usiłuje, lecz ten, który powolnym chwiejącym się i słabym krokiem istoty przykutéj do massy kamieni, nie wyrusza z miejsca wspomnień smutnych. Czasami ta istota wydawała podziemne mruczące tony, co tak bardzo podobnem było do wyobrażenia jakie sobie Halbert Eliot zrobił o zjawisku, że go ogarnął okropny przestrach i włosy mu się najeżyły. Nareszcie szepnął swemu przyjacielowi do ucha: — Jest to stara Luiza; ona sama, czyż mam do niéj wystrzelić, w imię boskie?..
— Broń Boże, — odrzekł towarzysz odsuwając fuzyą, którą tamten już chciał wymierzyć: — jest to biedne szalone stworzenie.
— Tyś sam oszalał, że się tak zbliżasz, — odpowiedział Eliot, zatrzymując młodego Ernseliffa. który chciał bliżéj przystąpić: — jeszcze dość mamy czasu pomodlić się nim do nas nadejdzie: mnie zaś nic na pamięć nie przychodzi. Ale wielki Boże! mówił daléj nieco ośmielony, spostrzegłszy spokojną twarz swego towarzysza i że zjawisko bynajmniéj się nie rusza — ta istota jak widać wcale się ku nam nie zbliża: słuchaj no Ernseliffie, — przydał cichym głosem, — idźmy manowcem, jakbyśmy się chcieli puścić za tropem kozła: bagno aż po kolana, ale wolę mokrą drogę, jak złe towarzystwo.
Ernseliff, mimo oporu i przełożeń swego towarzysza daléj postąpił wprost tą drogą, jaką się z początku puścili, i w kilka chwil stanęli naprzeciw przedmiotu swéj ciekawości.
Postać, która tém mniejszą bydź się zdawała, im bardziéj się do niéj przybliżali, nie była nawet na cztery stopy wysoka, ile przy słabém świetle księżyca dojrzeć mogli,