— Boże nas zachowaj, — mówił Halbert — aby umarli tak źle byli z żyjącymi: źle musi być koło duszy jego. — lękam się.
— Pójdź mój przyjacielu, — powiedział znowu Eraseliff: — zdaje się, że ciężki smutek cię przywala, ludzkość nie dopuszcza nam zostawię cię tu samego.
— Ludzkość! — zawołała postać z przeraźliwym śmiechem szyderskim: — zkąd macie to aż do znudzenia powtarzane słowo-, to sidło na niedołęgów, tę ponętę, pod którą oszukany nędznik co ją połknął zaraz wędę odkrywa i haki czuje dziesięć razy ostrzejsze od owych, jakie rzucają na zwierzęta, które zabijacie dla podsycenia waszego zbytku.
— Ja ci powiadam mój przyjacielu, — odrzekł na to Ernseliff, — jesteś niezdolnym do sądzenia o twoim własnym losie, zginiesz w téj puszczy, a przez litość wypada nam cię zmusić, abyś poszedł z nami.
— Nie chcę do téj sprawy wchodzić, — rzekł Halbert — Dla Boga daj pokój duchowi....
— Moja wina niech na mnie samego spadnie, — odpowiedział duch, a gdy dostrzegł, że Ernseliff prawdziwie bierze się do porwania go z sobą, przydał: — twoja wina niech spadnie na ciebie, jeżeli się tylko dotkniesz obrąbka mojéj sukni i powietrzem śmiertelnika mnie zarazisz.
Gdy wymówił te słowa, księżyc tylko co wydobył się z obłoków, a Ernseliff ujrzał, że prawą ręką trzymał do góry miecz na obronę, który w promieniu ciemnego, światła nocnego, jak głownia błyszczał. — Upierać się przy napaści na uzbrojonego, rozpaczającemi mówiącego wyrazami, byłoby szaleństwem, tembardziéj, że nie mógł bynajmniéj polegać na wsparciu swego towarzysza, który go samemu sobie zostawił dla ułatwienia się z upiorem, i wyprzedził o kilka kroków na drodze do domu. Ernseliff przeto zwró-
Strona:PL Walter Scott - Czarny karzeł.djvu/33
Ta strona została przepisana.