Strona:PL Walter Scott - Czarny karzeł.djvu/66

Ta strona została przepisana.

Deszcze lały strumieniem. Ostatnie promienie słoneczne i dwa lub trzy pioruny co o podał uderzyły, obiły się od góry o górę, jak trzask oddalonéj bitwy.




ROZDZIAŁ  VII.

Noc cała była ciemna i burzliwa, ale dzień się ocknął, jakby deszczem pokrzepiony. Nawet kamienna puszcza z dzikiemi stepami i bagniskami, zdała się uśmiechać pod pogodnem niebem; rozkosz chciała okazać, że i na najlichszy płaz człowieczy niewymowny wdzięk swój zlać zdoła. Modrzewnica w najpiękniejszym stanęła kwiecie; pszczoły, któremi pustelnik swe domowe potrzeby zaspokajał, roiły się do koła, napełniając powietrze swym skrzętnym szelestém. Gdy stary wyszedł z izby, przybiegły dwie jego kozy, i lizały mu ręce, chcąc wyrazić wdzięczność za trawę, którą im z ogrodu przyniósł. Was przynajmniéj, — rzekł; — moja szpetność nie wstrzymuje od wynurzenia mi waszych uczuć wdzięczności; najkształtniejsze formy, jakie kiedyś rzeźbiarz utworzył, nie czynią na was żadnego wrażenia, a nawet przestraszą, gdy je ujrzycie zamiast pokaleczonego potworu, do któregoście nawykły. Znałemże kiedyś w mojem życiu taką wdzięczność? Nie, sługa, któregom od dzieciństwa wychował, krzywił twarz stojąc za krzesłem; przyjaciel, którego własnym wspierałem majątkiem, dla którego ja sam z krwią... (wstrzymał się i jego rysy skurczyły się)... przyjaciel nawet rozumiał, że godniejsze dla mnie towarzystwo waryatów, haniebne ich uciski, srogie cierpienia, niż obcowanie z innemi ludźmi. Halbert sam tylko, lecz i on mnie z czasem porzuci; wszyscy oni jednakowi, wszyscy z jednéj