Strona:PL Walter Scott - Czarny karzeł.djvu/68

Ta strona została przepisana.

Halbert cofnął się na kilka kroków, bardzo zatrwożony, pełen zdumienia i smutku, że taka na pozór pogardy godna istota, wprowadziła go w tak wielkie niebezpieczeństwo.
— Licho go opanowało, a tak silny jak zażarty, — rzekł nareszcie Halbert, — usprawiedliwiając się z nieszczęsnego przypadku, który był powodem rozterku.
— Nie chcę wprawdzie mego Pakana wymawiać, lecz dalibóg i mnie mocno żal Elzenderze, równie jak tobie, że on takich głupstw narobił. Lecz przyszlę ci dwie kozy, i dwoje tłustych jagniąt, luby staruszku, żeby to nagrodzić. Tak mądry jak ty, nie powinien być zawziętym na nierozumne zwierzę. Słuchaj, koza jest blisko spowinowacona z sarną, Pakan więc mój poszedł tylko za instynktem. — Gdyby to było jagnię, a to wcale co innego! owce powinieneś hodować Elzenderze nie kozy, tam, gdzie tyle ogarów zawsze tropi zwierzynę. Ale będziesz miał to oboje.
— Nędzniku, — rzekł pustelnik, — okrucieństwo zniszczyło jedno z nielicznych stworzeń, które mile na mnie spoglądały.
— Na moją duszę Elzenderze, tyle ubolewam nad tém, że sobie wyobrazić nie zdołasz; lecz ci przysięgam, że się to mimo woli mojéj stało, przyznaję wprawdzie, że wypadało mi psy moje na smyczy trzymać, — bodajby mi były najlepszego barana w trzodach zjadły, albowiem mnie ten wypadek wskroś jak ciebie porusza. Ale już zapomnij o tem; zważaj na to, że jestém oblubieńcem, a taki zawsze ma pełną głowę sprawunków. O godach weselnych myślą bracia moi, albo raczéj o głównym przysmaku; trzy przecudowne sarny, wystaw sobie przywiozą mi na sankach; wiozą je manowcem, gdyż dla błota nie mogą jechać prostą