Halbert, którego ta sprawa najbardziéj obchodziła, doszedł już był do spodu pagórka, przedarł się przez tłumy zgromadzonych przyjaciół, tak miotany mnogością uczuć, że nie był zdolny, ani jednem słowem nawet, odwdzięczyć się za tkliwe uściśnienia, któremi stryjowie i przyjaciele jego swą boleść mu wynurzali. Gdy Szymon z Hakburn wziął go za rękę, dusza jego moc nareszcie odzyskała. Dziękuję ci Szymonie, dziękuję wam sąsiedzi!... wiem co chcecie wszyscy powiedzieć! Ale gdzież one! gdzież?
Umilkł, jak gdyby się lękał wymienić imiona osób tak przez niego ukochanych. Równem uczuciem przejęci krewni, wskazywali na chatę. Halbert wszedł do niéj z oznaką największéj rozpaczy.
— Biedny człowiek — biedny Halbert, teraz się wszystkiego dowie! Podobno Ernseliff wykrył już ślad biednéj dziewczyny!
Tak wołał jeden po drugim; a wszyscy cierpliwie oczekiwali powrotu nieszczęśliwego, jednakową ożywieni myślą poddania się pod jego dowództwo, gdyż brakowało im wodza, któryby był zdolny pochodem kierować.
Widzenie się Halberta z rodziną było w wysokim stopniu rozczulającem: siostry wybiegły przeciw niemu z płaczem i uściskami, jakby chciały przeszkodzić poznaniu ogromu całego nieszczęścia.
— Boże ci dopomóż mój synu!... może On dopomódz, jeżeli na tym padole ufność nie jest złamaną trzciną!...
Temi słowy przywitała matrona nieszczęśliwego wnuka, który niespokojny oglądał się na wszystkie strony, gdy tymczasem dwie siostry trzymały go za ręce, a trzecia leżała w jego objęciach.
— Widzę was, — mówił Halbert, — liczę was: babunia, Liza, Joanna, Anusia... ale gdzie? — umilkł; lecz wnet daléj rzekł z natężeniem: — gdzież Gracy?... dali-
Strona:PL Walter Scott - Czarny karzeł.djvu/76
Ta strona została przepisana.