Strona:PL Walter Scott - Czarny karzeł.djvu/97

Ta strona została przepisana.

— Nie dzieci! — rzekła poważna staruszka, łagodnym, ganiącym tonem, — nie godzi się Halberta tak martwić.
Halbert obejrzawszy się niecierpliwie; ty tu i trzy dziewczyny, — zawołał.
— Teraz ich cztery przyjacielu, — powiedziała młodsza, — która w téj chwili wyszła z ukrycia.
W moment potém Halbert miał Gracy w swoich objęciach, któréj jako ubranéj w suknię jednéj z sióstr, nie dostrzegł wpadając do izby.
— Jakżeś mogła mi to zrobić? — zapytał Halbert.
— Jam temu nie winna, — odpowiedziała Gracy, — usiłując zakryć twarz rękami, dla osłony swego zarumienienia i zasłonienia się od nawału serdecznych całusów jakiemi oblubieniec jéj wybieg ukarał.
— Jam temu nie winna, Anusię i drugie musisz wycałować, bo one tego figla wypłatały.
— A toż tego tylko pragnę, — zawołał Halbert, — całując i ściskając siostry i babunię sto razy, podczas kiedy wszystkie przez zbyteczną radość już płakały, już się śmiały. — Jestém najszczęśliwszy człowiek, — zawołał nareszcie Halbert, wpadając wysilony na krzesło, — najszczęśliwszy pod słońcem człowiek.
— Wtedy, o miłe moje dziecię, — odpowiedziała babunia, — która żadnéj nie opuściła pory do przypominania mu Boga, i troskliwie upatrywała chwile, w których serce jego było najzdolniejszem do przejmowania się łaską Stwórcy: wtedy o miły synu uwielbiaj Tego, który uśmiech wydobywa z łez, radość ze smutku, jak wydobył światło z ciemności, a świat z nicości. Nie byłoż to moje słowo, że jeżeli powiesz, niech się stanie Jego wola! zdołasz też wyrzec: niech Imię Jego będzie uwielbionem!
— Prawda, to było twoje słowo babuniu; jakoż wielbię Go za łaskę, że dał mi tak dobrą matkę jak własna, którą