Strona:PL Washington Irving - Powieść o księciu Ahmedzie al Kamel albo o pielgrzymie miłości.djvu/14

Ta strona została przepisana.

przeciwnik wysadzony z siodła, odbił w piasku waleczne swe kształty. Achmed z umiarkowaniem, które męztwu i sile przystało, chciał zaprzestać, ale koń i zbroja zaklęta miały tę własność, że raz zacząwszy walkę, nie dawały spoczynku. Koń arabski miotał się od rycerza do rycerza, po krótkich zapasach elektryczna lanca zwaliła w proch wszystkich panów.
Król do wściekłości doprowadzony tem upokorzeniem swego rycerstwa, zerwał się, zrzucił purpurę i gronostaje, odział się w złotą zbroję a miecz porwawszy dosiadł konia. Z milczeniem trwogi wszystko nań pozierało, poczęła się walka, silnie a zręcznie, iście po królewsku prowadzona. Aliści po niedługich zapasach pięty jego królewskiej mości znalazły się w powietrzu, a korona... potoczyła się po piasku. W tej chwili słońce dosięgło szczytu południa, skończyła się magiczna potęga Achmeda. Koń jego zwrócił się z tryumfem, zaśmiawszy się dzikiem rżeniem, przesadził z nim trzy poręcze areny, przebił się przez widzów nie uszkodziwszy nikogo, skoczył ze skały w piany kipiące Tagu, który przepłynął, dosięgłszy skały nadbrzeżnej, spiął się nań z jeźdzcem dzielnym, i pędząc galopem wichrowym, w ostatecznej chwili dopadł swej jaskini i znowu stanął marmurem — i zaległa zwykła cisza do koła.
Achmed zsiadłszy z konia, począł rozmyślać nad swojem położeniem. Trudno mu było pokazać się w Toledo; zawiść upokorzonych współzawodników wszędzie napinała żądła, niepokoiła go, co mniema księżniczka o jego dzikiem a mimowolnem zuchwalstwie. Wysłał na zwiady papugę, której się przez ten czas bardzo nudziło w grocie i groziła spazmami. Tem chętniej uleciała ku Toledo, obiegła place i ogrody i obładowana plotkami wróciła, rozwijając je troskliwie z podróżnej bawełny.
Księżniczka leżała wpół zemdlona w ciężkiej niemocy; stary królisko siedział z załamanemi rękami i targał brodę — cały dwór był zdania, że to szatan, który wziął postać człowieka, lub który z duchów rozpętanych, co w górach pokutują.
W nocy sowa poleciała na zwiady; od komina do komina pełznąc we wszystkie dziury dachów, zaglądając we wszystkie okna tak poufale, że parę dworskich panien zemdlało ze strachu.
— Kiedym około baszty latała — mówiła Achmedowi wróciwszy — widziałam przez okno księżniczkę otoczoną niewiastami i lekarzami; gdy odeszli, wyciągnęła list, który ucałowała wśród lamentów, czem, jakkolwiek filozof, czułam się wzruszoną.
Czułe serce Achmeda zadrżało boleśnie.
— O! prawdę mówiłeś, Eben Boabdenie! Miłość jest tylko pasmem męczarni, z pasma rozkoszy splecionem. Oby Allah bronił księżniczkę od tej szkodliwej choroby... ale jakże ją uleczyć?! I zamyślił się frasobliwie.
Następne zwiady sowy były coraz smutniejsze. Księżniczka odosobniona w najniedostępniejszej wieży dostała melancholji i nie brała nawet pożywienia. Lekarze zwątpili; uchwalono, że tylko czarnoksiężnik da jej radę, a król przeznaczył mu najpiękniejszy klejnot swego skarbca.
Słysząc to sowa, bardziej niż kiedy tajemniczo zatoczyła oczy i rzekła:
— Allah Akbar! Szczęśliwy człowiek, który będzie umiał wybrać w tym skarbcu! Słuchaj, o ksią-