Strona:PL Washington Irving - Powieść o księciu Ahmedzie al Kamel albo o pielgrzymie miłości.djvu/7

Ta strona została przepisana.

— Jeźli ojcu piśniesz słówko, głową odpowiedzieć muszę.
Potulny wychowanek zapewnił go o swej dyskrecji, sam jednak wystawionym był na dalsze próby.
Kiedy nazajutrz siedział w otwartem oknie, gołąb krążący śmiało spuścił się na jego ramię.
— Gdzie bywałeś szczęśliwy zbiegu? — pytał go jeniec.
— W dalekim kraju, zkąd w nagrodę twej dobroci przynoszę ci różne wieści. Ujrzałem cudowny ogród otoczony rzeką, pełen kwiatów i złotych winnic; zamek stał w jego pośrodku. Spuściłem się w dolinę, w której ujrzałem młodą księżniczkę w kwiecie swej wiosny, otoczona była orszakiem młodych służebnic, które wieńczyły ją girlandami kwiatów, ale żaden z nich do niej się nie umył... Jednak kwitła samotnie, a ogród otoczony był długim, wysokim murem, którego żaden z śmiertelnych nie mógł przekroczyć. Kiedym to boskie stworzenie tak piękne, hoże, senne i czyste ujrzał, pomyślałem: To jest istota godna natchnąć uczuciami serce pana mego.
Opowiadanie gołębia iskrą padło w ogniste serce Achmeda. Zapłonął bezbrzeżną tęsknotą przeczuć niewypowiedzianych ku tej, której nie znał, a której obraz tak głęboko malował się w jego duszy. Napisał list pełniejszy pieśni niż głos wszystkich ptaków, pełniejszy woni niż wszystkie kwiaty, i blasków nad tęcze bogatszych, i cieni łagodniejszych od księżyca, a mówiących o jego samotni i niedoli. Prozę swoją przeplótł cudnemi strofami, bo miłość i poezja współzawodniczyły w tem bogato uposażonem sercu. Podpisał list: „do nieznajomej kochanki, od uwięzionego książęcia Achmeda“, napełnił wonią moszusu i róży i powierzył ptakowi.
— Leć, drogi posłańcze, nad wzgórki i błonia, nad rzeki i lasy, i nie spocznij aż przy sercu serca mego.
Gołąb uleciał swobodnie, wzniósł się w eter niebieski, malał, szarzał, małą plamką płynął w oddali, aż zniknął u podgórza Sierrów, nad którem trzęsąc się z niebios, sypało złote światło słoneczne.
Długo czekał na jego powrót i już wątpić poczynał w tożsamość zjawiska, gdy pewnego wieczora o zachodzie słońca nadleciał wierny posłaniec i — padł u nóg jego bez życia... Był zraniony strzałą jakiegoś myśliwego, lecz wytężył wszystkie siły, by wypełnić swe posłannictwo. Zasmucony Achmed ujrzał do koła jego szyi obleczony sznurek pereł i mały emaljowany portrecik dziewicy, który ziścił wszystkie jego marzenia, ale kto ona? gdzie ona? pytać było nadaremnie! Tajemnica umarła z gołębiem.
Godzinami siedział łzawy Achmed, wpatrzony w portrecik, który do ust i piersi przyciskał. Wkrótce powziął myśl ucieczki — dokąd, sam nie wiedział, ale czuł, że spotkać ją musi, i wiedział, że spotka, bo chciał ją spotkać. Nocą tylko mógł to uskutecznić, przyszła mu na myśl dawna znajoma — sowa. Jego zwierzeniu odrzekła pompatycznie:
— Trzeba ci wiedzieć, zacny książę, że my sowy jesteśmy bardzo dawnego i arystokratycznego rodu, który jakkolwiek nieco podupadł, posiadamy jednak mnóstwo ruin w całej Hiszpanji. W każdej z nich mam kumę, swata, ciotunię lub kuzynka po kądzieli; rozległe są