ki: Sowa Charleya! sowa Charleya! Zdaje się, że ta sowa codzień odwiedzała nasze ogniska, i jeden z szyldwachów strzelał do niej tłómacząc się, że z sowy doskonała zupa! Jeden z towarzyszy bardzo zręcznie począł naśladować krzyk ptaka Minerwy, który niedopisał reputacji o swojej mądrości, bo z dobrodusznością pełną dobrej wiary wychylił się z cieni i zleciał na suchą gałąź tuz nad ogniskiem. Młody hrabia wycelowawszy dał natychmiast ognia i ptak złowróżbny spadł w trawę. Zaraz zawołano Charleya by uwarzył i przy nas zajadał ową „doskonałą zupę z sowy“ — ale przebiegły wisus dowcipnie wykręcił się mówiąc, że sowa niebyła zarznięta przez niego, lecz zastrzelona! W ciągu wieczora odwiedziłem ognisko kapitana, płonące z olbrzymich pni dębowych, na których można było piec całego bawoła. W koło stali, leżeli lub siedzieli w malowniczych grupach opowiadając swoje przygody łowieckie, lub przeprawy z dzikiemi. W miarę zapadania nocy czerwonawe światło poczęło się krwawić na zachodzie, po nad drzewami. „Zapewne to łąka zapalona przez dzikich Osagów“ rzekł kapitan. „Zapewne to przy ujściu rzeki Czerwonej, rzekł Beatte patrząc na niebo, zdaje się jakby ten ogień był o cztery mile od nas, a jest odległy dwadzieścia mil stepowych!“
Między ósmą a dziesiątą łagodne światło srebrzyste, rozpościerając się stopniowo od wschodu, oznaczało wschód księżyca. Pożegnałem kapitana i opuściłem namiot, chcąc biwakować z towarzyszami. Skóra z niedźwiedzia była mi pościelą, siodło poduszką. Owinięty kocami wyciągnąłem się rozkosznie na mojej pościeli myśliwskiej i zasnąłem snem słodkim a głębokim, przebudził mnie dopiero ze świtem dźwięczny głos myśliwskiego roga, wzywający po rosie do dalszego pochodu.