zachodniej Ameryki.
Dosięgliśmy wreszcie o jaką milę ujścia Arkanzasu do rzeki Czerwonej; brzegi były strome i podmyte, a prąd wartki i głęboki. Trzeba więc było iść dalej lasami, a Beatta, Indjanina, w drugą stronę posłać na zwiady. W godzinę powrócił on z wesołą nowiną, że o milę odkrył duże mielizny i szerokie nasypy piasku, a resztę można było przepłynąć na koniach. Zatrzymaliśmy pochód, zrąbano kilka drzew dla zbicia tratew pod nasze rzeczy; inni usiłowali wynaleźć jeszcze dogodniejszy punkt przejścia. Dopiero wtedy pokazało się, jakiemi środkami i jaką zręcznością władali Indjani nasi, Tony i Beatte. Nabyli w jednej z wiosek dużą, suchą skórę bawolą; użycie jej było arcydziełem przytomności umysłu i zręczności w tej ważnej chwili. Przewleczono najprzód sznurki przez małe otwory u brzegów skóry, i złożono rodzaj tratwy; kije, ułożone na jej poziomie, nie dały jej się uginać; rzeczy nasze złożono tam w nieładzie, poczem dźwignięto tę łódź szczególną, i zaniesiono na wodę. Beatte chwycił w zęby gruby sznur, przymocowany do tej skóry, i najprzód brnął w wodę póki się dało, ciągnąc skórę po niej, a potem rzucił się wpław, ciągnąc sznurem, w zębach trzymanym, cały ten ekwipaż, i płynąc bohatersko aż do brzegu. Drugi Indjanin z tyłu płynąc, popychał cały ten tabor, by prądem nie został porwany. Płynąc, wydawali obaj najdziksze krzyki, które mogły uchodzić za krzyki przerażenia, a były tylko oznakami wesołości. Mnie i komisarzowi tak się podobał ten rodzaj przeprawy, że postanowiliśmy osobiście przepłynąć rzekę na tej bawolej skórze. Przywleczono ją napowrót do nas, obładowano bagażami do stu funtów, a gdy spłynęła, dano mi znać, bym na tem wszystkiem usiadł. Przypomniało mi to przeprawy przez morze Gothama w legendach indyjskich. Wszedłem na środek i siadłem na tronie rupieci spiętrzonych, z wszelkiemi ostrożnościami. Skóra tylko na szerokość ręki zagiętą