zbiegami. Z tej wybornej broni, upatrzywszy najpiękniejszego byka, palnąłem doń, i ugodziłem śmiertelnie. Krok postąpiwszy upadł konający, a reszta trzody w koło uganiała z głowami w dół spuszczonomi, z hałasem do grzmotu podobnym.
Przywiązawszy konia, zbliżyłem się dla obejrzenia zdobyczy. Nie jestem bynajmniej myśliwym, tylko grubość zwierzyny i ochota awanturnicza ku temu mnie skłoniły. Teraz ta chętka znikła, a z żalem niewymownym i wyrzutów pełnym spoglądałem na nieszczęśliwe zwierzę, pasujące się z śmiercią, którego krwi struga u nóg mych się rozszerzała, ono zaś gasnącem okiem zdawało się mówić: co byłem ci winien człowiecze? Nawet jego wielkość i siła żal mój wzmagały; czułem, że zniweczyłem siłę żywotną, sto razy większą, niż gdybym był zabił małą ptaszynę. Do tego biedne zwierzę nie mogło umrzeć; mimo śmiertelnej rany miało dość siły, by się bronić śmierci. Byłoby podwójnem okrucieństwem zostawić go na pastwę wilkom, które już wietrząc krew, odzywały się niedaleko, chcąc mnie odegnać; lub krukom, których chmura cała zkądsiś się wzięła, i krążąc nad nami, krakaniem złowrogiem przepełniała powietrze. Było to zmiłowaniem przyspieszyć mu pokój, ukończyć męki jego. Zbliżyłem się z pistoletem. O cóż to za różnica godzić w chwili pogoni lub zmierzenia się ze zwierzęm, będąc wystawionym na niebezpieczeństwo, — a celować do bezbronnego z zimną krwią tuż o dwa kroki. Musiałem się przezwyciężyć. Wycelowałem i ugodziłem poniżej łopatki. Kula dosięgła serca, wół drgnął konwulsyjnie — i zdechł.
Wśród zadumy i uwag boleśnych, jakie sobie czyniłem, koń mój pasł się spokojnie, a towarzysze zbliżyli się do mnie. Wirtuoz, człowiek o wszechstronnem doświadczeniu i niemniejszej zręczności, zwłaszcza pełen wiadomości w szlachetnem rzemiośle chirurgii, oderznął ozór bawołowi i podał mi poważnie, abym go wziął z sobą, jako trofeę mego zwycięstwa.