nich z dziecinną radością. Dowodził nami stary bartnik, chudy i siwobrody, w bluzie fabrycznej, powiewającej na jego suchych kształtach; drugi towarzysz, równie dziwaczny, w słomianym kapeluszu do ula podobnym, szedł za nim z samopałem starym, a tuzin innych z kijami i toporkami, z bronią palną, bez której nikt się nie puszcza w te miejsca, czy dla zwierzyny, czy z ostrożnoprzed dzikimi, z którymi nietrudno o przyprawę. Niebawem las się przerzedził — byliśmy na małej łączce, a wódz nasz wszedł w spore, krzaczyste zarośla, ponad któremi sterczał pień starego drzewa. Na nim stary bartnik złożył spory plaster płynnego miodu. Poskutkował ten wabik, bo wkrótce poczęły się zlatywać zewsząd coraz liczniejsze roje pszczół, i wypróżniać miodne komórki. Nabrawszy ile każda dźwignąć mogła miodu, jak na dane hasło nagle wszystkie uleciały w górę z nadzwyczajną chyżością, zbiły się razem w kształt dużej, brzęczącej kuli, lecącej na zachód, która ciągle malejąc, znikła za chwilę w szafirach błękitu. Szybko śledziliśmy kierunek roju, i spiesząc za nim, niebawem dojrzeliśmy, jak zniżać się zaczął ku olbrzymiemu suchemu dębowi, wewnątrz wypróchniałemu. Oblatując go czas jakiś dużem kołem z głośnym brzękiem, znikły w otworze małym, wydrążonym o jakie sześćdziesiąt stóp nad ziemią. Dwóch silnych chłopów z wielką sprężystością jęli podrąbywać pień drzewa, spektatorowie ostrożni w przyzwoitej odległości czekali jego upadku i zemsty całej załogi. Długo zdawały się ciosy siekiery daremnemi wobec grubości drzewa, a pszczoły bynajmniej nie niepokoiły się tym aktem, jak niebaczne państwo, lekceważące groźnego w przyszłości wroga. Wylatywały one i wracały, ustawicznie grając w powietrzu z wielkim wdziękiem i zręcznością, jedne wracając z plonem, inne po takowy wylatując, podobnie jak liczne żeglujące statki krzyżujące się w wielkiej zatoce, niepewne zysków, czy klęski... Nawet potężny trzask zwiastujący łamanie się drzewa nic ich nie płoszył. Wreszcie — runął dąb z straszliwym grzmotem i rozdarty od góry do dołu, odsłonił swoje złote a płynne jelita, napiętrzone stosem plastrów miodowych, które składały całe pokolenia! Jeden z rębaczy zbliżył się z dymiącą wiązką siana dla obrony. Jednak biedne pszczoły ani się
Strona:PL Washington Irving - Z podróży po stepach Ameryki.djvu/8
Ta strona została przepisana.