głos inny, wysoki, podobny do zgrzytu zardzewiałych zawiasów.
Ramiona Ewy drżały. Ani śladu odbicia jej istoty nie było na nim, wszystko roztrzaskiwało się o ów lodowaty majestat dumy.
Dostrzegła, że dwa razy zmienił się i drgnął. Po raz pierwszy, gdy oświadczyła, że jest Niemką. Miał w krwi nienawiść do wszystkiego co niemieckie i do samych Niemców. Złośliwe urąganie zabłysło mu w rysach twarzy. Ale nie zdecydował się uwierzyć jej i porzucił ten temat.
Drugi raz, gdy wspomniała o Iwanie Michajłowiczu Beckerze. Czuła dobrze, że go wstrząśnie, nazwisko to bowiem było arkanem.
Spojrzenie, niby cios bicza strzeliło z jego leniwych oczu. Dwie pionowe zmarszczki czoła, wydłużyły się, niby macki owada, a zjawiona nagle poprzeczna, utworzyła z niemi ponury krzyż. Twarz nabrała ziemistej barwy.
Niecierpliwa Zuzanna popędzała i wabiła.
— Czemuż się wahasz? — powiedziała raz, późnym wieczorem, swej pani. — Gdy się jest tak blisko szczytu niema mowy o odwrocie. Marzenia nasze w Toledo, wydawały nam się niesłychanie zuchwałe. Tymczasem zawstydziła nas rzeczywistość. Chwyć sposobność. Małe twe nóżki nie wytańczą nigdy czegoś większego.
Ewa jęła elastycznie chodzić w koło po dywanie.
— Cicho bądź! — rzekła zadumana, tonem groźnym. — Nie wiesz, co doradzasz.
Przykucnąwszy u kominka spozierała Zuzanna pawiemi oczyma, bez połysku na niezdecydowaną.
— Czy się boisz? — spytała, marszcząc czoło.
— Mam istotnie wrażenie, że się boję.
Strona:PL Wassermann Jakób - Ewa.djvu/103
Ta strona została przepisana.