Strona:PL Wassermann Jakób - Ewa.djvu/111

Ta strona została przepisana.

sobą, wiarygodną maskę nosić z brawurą i zapewnić sobie korzystne wyjście z każdej sytuacji.
Mówił:
— Zawsze utrzymywałem dobre stosunki z partnerami. Mogę twierdzić, że byłem zawsze kolegą uprzejmym i właziłem w kąt, gdy któryś z nich przy rampie wygłaszał wielki monolog, lub odgrywał ważną scenę.
Dwoje z nich atoli, pierwszy amant i bohaterka nadużyli stanowczo dobroduszności mojej. Wyparli mnie krok za krokiem z komedji. Zresztą wyszło im to na niekorzyść, gdyż intryga mogła być niezrównana. Od kiedy zaś mnie odesłano za kulisy zachodzi obawa, że spełznie na niczem. To musi człowieka złościć.
Edgar Lorm uśmiechnął się.
— Sądzę, że raczej autor zawinił, nie oni. Musi tkwić błąd jakiś w budowie akcji. Doświadczony teatroman nie wyrzeknie się lekkomyślnie figury, jaką pan jesteś.
— Pańskie zdrowie! — rzekł Crammon i podniósł szklankę. Siedzieli późną nocą w piwnicy ratuszowej.
— Trzeba czekać końca, — ciągnął dalej Lorm zachwycony szaradą — bowiem dobrzy autorowie mają nieraz, niespodziane zwroty. Kląć należy dopiero po spuszczeniu kurtyny.
— Nudno mi! — mruknął Crammon z niechęcią. — Muszę niedługo zajrzeć na scenę, by wiedzieć, w którym jesteśmy akcie. Urządzę sobie być może małe extempore.
— Do jakich ról jesteś pan właściwie zaangażowany? — dopytywał Lorm. — Bonwiwantów, charakterystycznych, czy bohaterskich?
Crammon wzruszył ramionami. Patrzyli na siebie poważnie. Potem wąskie wargi aktora zadrgały wesoło: