Strona:PL Wassermann Jakób - Ewa.djvu/118

Ta strona została przepisana.

Lorm wrócił bardzo zafrasowany. Milczał, idąc obok niej, ona zaś podała mu tytonierkę na otwartej dłoni. Uczyniła gest radosnego zdumienia i musiała mu opowiedzieć szczegółowo, gdzie znalazła.
Polem walczył ze sobą przez chwile i nagle powiedział:
— Łatwiej byłoby żyć z panią.
Judyta odparła ze śmiechem:
— Mówisz pan o tem, jak o czemś nieosiągalnem.
— Sądzę, że jest to istotnie nieosiągalne! — mruknął, spuszczając głowę.
— Jeśli masz pan na myśli małżeństwo moje, — rzekła uśmiechnięta — to uważam słowo za przesadne i wyjście znalazłoby się łatwo.
— Nie mam na myśli małżeństwa pani, ale jej bogactwo.
— Proszę, mów pan wyraźniej.
— Zgoda!
Rozejrzał się wokoło i podszedł do drzewa.
— Spójrz pani na tego chrabąszczyka, który czyni wysiłki, by dojść do szczytu! Pewnie w ciągu dnia pokonał znaczny kawał drogi. Lazł od świtu i jeśli jest już lulaj, dokonał pracy nielada. Jeśli jednak wezmę go w palce i posadzę znacznie wyżej, to przepadnie dlań wartość i tego nawet szmalu drogi, jaką sobie sam utorował. Podobnie jest ze mną.
Judyta zastanowiła się.
— Porównania kuleją zawsze, — odparła drwiąco — jest to ich przywilej. Nie rozumiem jak można odpychać człowieka, dlatego tylko, że nie przychodzi z pustemi rękami. Śmieszny, zaiste, pomysł.
— Zachodzi różnica pomiędzy rękami pustemi, a temi, które siać mogą skarby niezmierne! — odparł Lorm