Strona:PL Wassermann Jakób - Ewa.djvu/123

Ta strona została przepisana.

Długiej jazdy koleją nie znosiła taksamo jak i autem. W nocy leżała bezsennie na łóżku okryta jedwabiem, z twarzą w jedwabnych poduszkach. Skulona przy niej Zuzanna podawała to flakonik perfum, to książkę, słodycze, lub lemonjadę z lodem.
Czuła łaskotanie we wszystkich członkach, nie dozwalające odpocząć, ucisk na piersiach, w głowie jej snuły się myśli i urojenia, falowała wola i obrzydzenie do wszelakiego aktu woli. Dudnienie kół po szynach szarpało jej nerwy. Czarna jak nigdy noc, sunąca wzdłuż pociągu dręczyła ją jak widziadło rozesnute w nieskończoność. Krajobrazy miały w sobie utajoną złość, lasy zastępowały podstępnie drogę, wszędzie były przeklęte domostwa i przerażeni ludzie.
— Czas to duch dręczyciel! — szepnęła. — Chciałabym, by stanął przedemną i bym mogła widzieć jak się go zmaga.
Pochylona nad nią Zuzanna patrzyła bacznie.
— Czegóż się właściwie po nim spodziewasz? — rzekła zcicha tonem serdecznym. — Co znaczy to igranie? Wszakże jest najbanalniejszy ze wszystkich. Nie słyszałam z ust jego jednego wyrazu wykwintnego i interesującego. Czy on wie czem ty jesteś? Ni przez sen nie domyśla się tego, a sny jego są pewnie tak puste jak głowa.
Twój taniec jest mu mniej więcej tem, czem skoki prowincjonalnej baleriny dla mieszczucha średniego stanu. Narody leżą u stóp twoich, on zaś ledwo decyduje się uśmiechnąć. Dałaś światu nowy rodzaj szczęścia, a ten zarozumiały Niemczuch nie rozumie tego i nie domyśla się nawet.
— Jeśli będzie zbyt ponuro nad Morzem Północnem, pojedziemy gdzieś na południe — odrzekła Ewa.