Nagle ujrzał Krystjan na ciemni, poza oknami posiać swego ojca, z suką Freją. Zjawa szła krokiem, wyrażającym zupełne osamotnienie. Nigdy samotność ojca nie przedstawiła mu się tak jasno. Jedynym jego towarzyszem był pies. Rozglądał się wokół, ale nikt z nim iść nie chciał.
— Czyż to możliwe? — pomyślał Krystjan.
Zatonął w półsen, trzymając w ramionach ciało Ewy piękne, gładkie i chłodne, jak kość słoniowa.
I znowu ujrzał postacie brata, siostry i matki, a wszystkie owiane były tąsamą samotnością i opuszczeniem.
— Czyż to możliwe? — pomyślał. — Wszakże ich dusi formalnie nadmiar ludzi!
— Czyż jednak — odpowiedział sobie — i ty nie dusisz się od nadmiaru ludzi wokół siebie, a mimoto czujesz tosamo osamotnienie i pustkę. Skądże się to bierze? Gdzie wina?
W tej chwili przysłonił go jakiś ciemny przedmiot. Był to mokry płaszcz, z którego spływała woda. Jednocześnie posłyszał głos wnętrzny: — Wstań Krystjanie, wstań! — Nie mógł atoli dokonać tego, bowiem więziły go ramiona z kości słoniowej.
Nagle zobaczył Letycję. Rzuciła mu pytanie: — Dlaczego? — Wydało mu się w tym śnie, który snem nie był, że powinien był wziąć Letycję, skazaną w marzeniach swych (żyła wszakże jeno złudą i marzeniami) na to, by być ofiarą marnej rzeczywistości.
Wydało mu się, że Letycja mówi wskazując Ewę: — Cóż masz z nią wspólnego? Ona cię nie zna wcale, żyje dla siebie samej, pożąda sławy, u niej nie znajdziesz pociechy w cierpieniach swoich. A przecież trwonisz
Strona:PL Wassermann Jakób - Ewa.djvu/135
Ta strona została przepisana.