Strona:PL Wassermann Jakób - Ewa.djvu/141

Ta strona została przepisana.

Nienawidzę tego zawodu, a uprawiam go jeno z braku innego. Chciałbym być bibljotekarzem w służbie wielkiego pana, któryby mi się nie dawał we znaki, albo właścicielem małej posiadłości rolnej, w jakiejś szwajcarskiej dolinie. Nie wspominam już zgoła o tem co biegnie równolegle z teatrem, o wszystkich wstrętnych i odpychających rzeczach, o błazeństwie, kłamstwach i pysze. Nie sądź pani także, iż jest to zwykła pieśń żałosna zblazowanego aktora, składająca się z przecenienia siebie i kokieteryjnej chęci wywołania komplementów.
Cierpienie moje ma nieco głębszy podkład. Bakterją, że tak rzekę, wywołującą chorobę moją jest słowo. Słowo zapoczątkowało we mnie zabójczy proces zatrucia duszy. Spytasz pani jakie słowo? Każde, jakie wymienia człowiek z człowiekiem, mężczyzna z kobietą, przyjaciele ze sobą, słowo jakie sam wymieniam ze światem.
Tosamo słowo, którego pani używasz całkiem naturalnie, u mnie przeszło już przez wszystkie rejestry mowy i wszelkie temperatury ducha. Pani używa go jak chłop kosy, krawiec igły, a żołnierz broni. Dla mnie jest to rekwizyt, złuda, moluska, efekt akustyczny, coś tysiąckrotnie zmiennego, bez konturu, ni jądra.
Od lat dwudziestu pięciu wykrzykuję słowo, szepcę, bąkam, wrzeszczę, śpiewam, rozdymam, napełniam bezsens sensem i korzę się przed tem dostojeństwem. Zmełło mnie ono na otręby, poraniło gardło i wydrążyło klatkę piersiową. Chociaż prawdziwe, jest, dla mnie przynajmniej, nieprawdą. Tyranizuje mnie ono, dręczy, przenika błyskiem ściany i przypomina niemoc, oraz ofiarę bez nagrody. Przemienia mnie w bezwładną lalkę.